Data dodania 19.04.2021 - 09:19
Kategorie aktualności

Dr hab. inż. Bartłomiej Stasiak  - absolwent informatyki na Wydziale Fizyki Technicznej, Informatyki i Matematyki Stosowanej oraz instrumentalistyki na Wydziale Wykonawstwa Instrumentalnego i Wokalno – Aktorskiego Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi. W swojej pracy naukowej w Instytucie Informatyki PŁ zajmuje się  badaniami w zakresie  przetwarzania i analizy sygnału dźwiękowego.

Image

Stopień doktora nauk technicznych zdobył na Politechnice Gdańskiej (2010 r.), a doktora habilitowanego w dziedzinie nauk inżynieryjno-technicznych w dyscyplinie informatyka techniczna i telekomunikacja na Politechnice Łódzkiej (2020 r.). Jego wielką pasją jest muzyka i gra na „najpiękniejszym instrumencie świata” – wiolonczeli.

Jest Pan szczególnym przypadkiem połączenia artysty muzyka i informatyka. Jak się czuje muzyk w świecie informatyków i to na uczelni technicznej?
To chyba bardziej kwestia nie jak, a kim się czuję. A czuję się informatykiem przynajmniej tak samo jak muzykiem, zatem mogę powiedzieć, że jestem na właściwym miejscu, a więc… jest dobrze!

Ale są to faktycznie dwa różne światy. Pamiętam to poczucie pewnego „surrealizmu” kiedy – jeszcze jako student PŁ – uczyłem się do zaliczeń i egzaminów z informatyki, podczas przerw w próbach w teatrze, albo w „okienkach” między zajęciami w szkole muzycznej… Te dwa światy bywały na szczęście dość blisko siebie w rzeczywistości. Podczas moich studiów na PŁ, Instytut Informatyki mieścił się na ul. Sterlinga, o jedną przecznicę od Teatru Wielkiego, więc udawało mi się nieraz wyskoczyć po porannym wykładzie na próbę do koncertu, czy przedstawienia, a potem jeszcze wrócić na popołudniowe laboratoria.

Która z tych dyscyplin stanowi dla Pana większą pasję? Jest Pan bardziej muzykiem czy informatykiem?
Pasjonują mnie obie dziedziny. Patrząc retrospektywnie i obiektywnie, myślę jednak, że chyba zawsze miałem większe predyspozycje w zakresie przedmiotów ścisłych.

Image
dr hab. inż. Bartłomiej Stasiak na próbie do koncertu zorganizowanego przez nauczycieli PSM Ist im Tansmana w Łodzi, fot. arch.prywatne

Wydaje się, że to zupełnie skrajne dyscypliny. Znajduje Pan jakieś wspólne elementy w obu dziedzinach?
Oczywiście i to na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, tworzywem muzyki jest dźwięk, a to zjawisko fizyczne, które modelujemy za pomocą narzędzi matematycznych. A stąd już tylko krok do informatyki. Warto pamiętać, że badania w zakresie podstaw harmonii, czyli współbrzmień dźwięków, analiza długości drgających strun itp. prowadzone były już w starożytnej Grecji przez pitagorejczyków.

Po drugie, konstrukcja dzieła muzycznego, z jego złożonością, wielowymiarowością, a nierzadko wielką finezją w zakresie formy, faktury, harmonii, wymaga specyficznych – pod pewnymi względami wybitnie ścisłych – predyspozycji i pewnego zmysłu „architektonicznego”, który potrzebny jest również m.in. przy projektowaniu algorytmów czy systemów informatycznych. Wielu uważa np. Bacha za największego „matematyka wśród muzyków” swojej epoki. Myślę jednak, że byłby pewnie również... znakomitym informatykiem, gdyby tylko dane mu było w odpowiednim czasie zapoznać się z klawiaturą komputera zamiast klawikordu.

Po studiach muzycznych, przez rok studiował Pan matematykę na UŁ. Co spowodowało zmianę zainteresowań?
Trudno mówić o zmianie zainteresowań – matematyka i informatyka interesowały mnie od zawsze, od pierwszych lekcji w podstawówce i pierwszych programów w BASICu, pisanych na ZX Spectrum. To raczej kwestia decyzji, którą podjąłem w początkowym okresie studiów na Akademii Muzycznej. Decyzja ta wynikała z dość chłodnej oceny swoich możliwości i perspektyw samorealizacji w zawodzie muzyka.

Również później, podejmując pracę zawodową jako nauczyciel w szkole muzycznej i muzyk orkiestrowy w teatrze, nie żałowałem tej decyzji. To prawda, że muzyka jest czymś wspaniałym, niepowtarzalnym. Teatr Wielki w Łodzi był dla mnie zawsze miejscem fascynującym, magicznym i mógłbym dalej grać, mógłbym dalej uczyć gry na wiolonczeli, ale nie widziałem w tym dla siebie możliwości dalszego rozwoju. Chciałem iść naprzód, chciałem czegoś więcej – to chyba zadecydowało.

Potrzeba sprawdzenia się w innych, zupełnie skrajnych dziedzinach, sprawiła, że absolwent Liceum Muzycznego i Akademii Muzycznej podjął studia na Politechnice Łódzkiej na kierunku informatyka?

Image
dr hab. inż. Bartłomiej Stasiak z wiolonczelą fot..arch. PŁ

Najpierw zdałem egzamin wstępny na Wydział Matematyki Uniwersytetu Łódzkiego. Jednak wcześniej musiałem się do niego przygotować, co nie było takie proste, zważywszy że moje „zaplecze matematyczne” było żadne. Nie mówię tu o predyspozycjach, ale o materiale, którego nigdy w szkole – szykując się na Akademię Muzyczną – nie przerabiałem. Ja nawet matury z matematyki nie zdawałem, a w klasie maturalnej chyba w ogóle na nią nie chodziłem, poświęcając cały mój czas na wielogodzinne ćwiczenie na instrumencie. Mogę powiedzieć, że w pewnym sensie jestem matematycznym samoukiem.

Pamiętam moment, kiedy stanąłem przed stosem książek i zeszytów pożyczonych od kolegi z „normalnego” liceum – otworzyłem pierwszy zeszyt i uświadomiłem sobie, że nic nie pamiętam. Nie wiem jak się dodaje ułamki, jak się stosuje wzory skróconego mnożenia, kompletnie nic!

Ale to szybko wróciło, pracowałem jak szalony chcąc nadrobić te parę lat i ucząc się także rzeczy zupełnie mi dotąd nieznanych. Na nowo odkryta matematyka zafascynowała mnie. Ślęczałem po nocach nad tymi zeszytami, jak nad jakimiś księgami z wiedzą tajemną, odcyfrowując i chłonąc kolejne definicje, własności, przykłady. Pamiętam jak dowiedziałem się co to jest pochodna funkcji... to było na zamku w Łańcucie, gdzie pojechałem na coroczny międzynarodowy letni kurs muzyczny. Brałem w nim udział już po raz kolejny, ale tym razem w dość niecodziennej roli – tłumacza.

Rozumiem, że języki obce to Pana kolejna pasja?
Można tak powiedzieć. Znam, lepiej lub gorzej, trzy: angielski, niemiecki i włoski, nie licząc przelotnego flirtu z rosyjskim, francuskim i hiszpańskim. Ale wtedy znałem w gruncie rzeczy tylko angielski. Niemiecki niby miałem w liceum, ale tak naprawdę zacząłem się go uczyć dopiero podczas pierwszego roku na Akademii Muzycznej, który właśnie ukończyłem.

Z angielskiego natomiast dopiero co zdałem egzamin FCE i ten – „jeszcze ciepły” – dyplom wysłałem do Łańcuta, razem z podaniem o zatrudnienie mnie na kursie muzycznym jako tłumacza. Uważałem to za świetny pomysł – nie miałem czasu tyle ćwiczyć, żeby przygotować program i pojechać tam z wiolonczelą jako uczestnik, ale jednak – choć w innej roli – pojechałem.

Okazało się niestety, że organizatorzy „pojechali” jeszcze bardziej, bo przez pomyłkę zaprosili mnie jako tłumacza… języka niemieckiego! Miałem do wyboru odwrócić się na pięcie i wrócić te 400 km do Łodzi, albo spróbować się jakoś dogadać z przydzielonym mi profesorem z Düsseldorfu, który – jak się okazało – był wiolonczelistą, a przy tym przemiłym człowiekiem, który tak jak ja  lubił niecodzienne wyzwania.

Ostatecznie zakwaterowano mnie – podobnie jak resztę kadry – w jednym z zamkowych pokoi, gdzie w niepowtarzalnym entourage’u barokowej rezydencji Lubomirskich i Potockich zgłębiałem nocami – obok podstaw rachunku różniczkowego – również tajniki deklinacji, koniugacji i wymowy niemieckich słówek.

Image
dr hab. inż. Bartłomiej Stasiak na koncercie, fot. arch. prywatne

Jak wyglądały przygotowania do egzaminów wstępnych na matematykę na UŁ? Dla absolwenta szkoły muzycznej to chyba spore wyzwanie?
Miałem w sobie wielki lęk przed konfrontacją z tymi wszystkimi absolwentami klas mat-fiz, którzy uczyli się normalnym trybem i dla których wiele zagadnień matematycznych, o których ja dowiadywałem się po raz pierwszy w życiu, było zapewne chlebem powszednim. Z moich kompleksów pomogła mi wyjść dr Nowak z UŁ – świetna nauczycielka, która przygotowała mnie do egzaminu wstępnego w sposób absolutnie rewelacyjny.

Ale pamiętam też, jak jechałem na ten egzamin z sonatą wiolonczelową Szostakowicza „w głowie”. To była druga część tej sonaty, naprawdę „energetyczny” kawałek, który wprawił mnie w tak bojowy nastrój, że nic nie mogło mnie wtedy powstrzymać. Myślę, że jakbym w ramach zadania egzaminacyjnego dostał wielkie twierdzenie Fermata, to może i też bym je próbował udowodnić z rozpędu.

Na UŁ studiowałem rok i to był bardzo dobry, i ważny dla mnie czas. Jednak wówczas doszedłem do wniosku, że jedną piękną rzecz, typu „sztuka dla sztuki” (właściwie: „muzyka dla muzyki”) już w życiu zrobiłem i że matematyka teoretyczna jest też piękna, ale... należy w końcu zająć się czymś bardziej praktycznym.

Wówczas postanowił Pan zdawać na informatykę na Politechnice Łódzkiej?
Tak. Przyjęto mnie na drugi rok, z zastrzeżeniem, że muszę uzupełnić zaliczenie z dwóch pierwszych semestrów fizyki, której na UŁ oczywiście nie miałem – i to realizując jednocześnie trzeci, bieżący semestr. To był duży stres dla mnie, bo mój poziom fizyki po liceum muzycznym był niestety podobny jak matematyki.

Ostatecznie fizykę pokonałem, w dużej mierze dzięki wsparciu i życzliwości dra Górskiego z Instytutu Fizyki PŁ, którego zrozumienie dla moich muzycznych korzeni stało się dla mnie jasne, kiedy kilka lat później przyszło mi pracować z jego córką-pianistką. Okazało się, że późniejsza prodziekan Wydziału Wokalno-Aktorskiego AM, trafiła do mojej klasy wiolonczeli, którą prowadziłem w PSM I st im. Aleksandra Tansmana, jako akompaniatorka… I to jest – wracając do pierwszego pytania – kolejny przykład tej bliskości i przenikania się różnych „światów”.

Image
Jubileuszowy Koncert z okazji 10-lecia działalności AOPŁ, fot. arch. prywatne 

Studiując na Politechnice Łódzkiej prowadził Pan działalność koncertową m.in. w Teatrze Wielkim w Łodzi. Nadal Pan występuje?
Teraz występuję już sporadycznie. Nie mam zbyt dużo czasu na takie przyjemności, a każdy występ wymaga przecież przygotowania, uczestnictwa w próbach. Ostatni większy koncert, w którym brałem udział, to był jubileusz 10-lecia Akademickiej Orkiestry Politechniki Łódzkiej w łódzkiej Filharmonii. To dla mnie był taki powrót do korzeni, bo za pulpitem dyrygenckim stanął maestro Ryszard Osmoliński prowadzący politechniczną orkiestrę od samego początku jej istnienia. To wspaniały artysta i pedagog, z którym miałem przyjemność grać wielokrotnie, jeszcze w liceum, jako członek zespołu Łódzkie Smyczki.

Dużo Pan podróżował z orkiestrą Teatru Wielkiego w Łodzi. Jaki był Pana najważniejszy występ? Który koncert wspomina Pan szczególnie?
Faktycznie, rozpoczynając pracę w TW trafiłem na okres dość intensywnych wyjazdów zagranicznych. Graliśmy wiele razy w Niemczech, Szwajcarii, Holandii… ale największe przeżycia i wzruszenia, to chyba jednak Łódź. Tu odkrywałem dla siebie najpiękniejsze karty muzyki operowej – Madame Butterfly i Tosca Pucciniego, Cavalleria rusticana Mascagniego, Pajace Leoncavallo…

Tych tytułów, które zapadły mi w pamięć było zresztą dużo więcej, ale największe emocje towarzyszyły chyba jednak występom w małym składzie, w pojedynczej obsadzie i na scenie. Trzeba pamiętać, że orkiestra w teatrze najczęściej siedzi w orkiestronie, czyli tzw. kanale; już samo wyjście „muzyka kanałowego” na scenę to swojego rodzaju wydarzenie.

Ciekawym projektem był np. Impresario w opałach Cimarosy, w którym orkiestra w kameralnym składzie, razem z wokalistami i publicznością umieszczona była na wielkiej platformie jeżdżącej  po scenie Teatru Wielkiego. Nie zapomnę też suity Bachianas Brasileiras Villi-Lobosa na sopran i zespół złożony wyłącznie z wiolonczel.  To był jeden z moich pierwszych występów w TW i od razu duża odpowiedzialność. Towarzyszyliśmy wtedy Joannie Woś, której niezwykły sopran koloraturowy dane mi było później jeszcze nieraz podziwiać w wykonywanych przez nas dziełach Verdiego, Pucciniego, Donizettiego…

W pracy badawczej na PŁ zajmuje się Pan m. in. opracowaniem oprogramowania do analizy i przetwarzania sygnału dźwiękowego. To chyba idealne połączenie dla Pana obu zainteresowań?
Można tak powiedzieć… i zresztą w tym kierunku staram się konsekwentnie dążyć. Jeden z asystentów na UŁ, z którym miałem swojego czasu analizę matematyczną, kiedy usłyszał o moich perypetiach muzyczno - matematycznych, powiedział: „Wie pan co, … pan to jest naprawdę rozbieżny!”. Tak mnie to jakoś wtedy ugryzło i od tego czasu staram się szukać wszelkich możliwych „obszarów zbieżności” w tym co robię.

Informatyka ma wiele ważnych zastosowań w zakresie nie tylko samego przetwarzania sygnału dźwiękowego (wymieńmy tu chociażby algorytmy stratnej i bezstratnej kompresji dźwięku, czy metody syntezy i filtracji dźwięku), ale również w „wysokopoziomowej” analizie nagrań muzycznych. Można powiedzieć, że dzięki możliwościom współczesnych metod sztucznej inteligencji i uczenia maszynowego komputer może „usłyszeć” w tych nagraniach to samo, co człowiek.

Udało się Panu zarazić kogoś z bliskiego otoczenia swoja pasją muzyczną?
Staram się „zarażać” cały czas – mogę powiedzieć, że jestem permanentnie „pozytywny” w tym względzie! Szczególnie rodziców przedszkolaków zachęcam do posyłania dzieci do szkoły muzycznej albo do zapisywania ich na naukę gry na instrumencie metodą Suzuki.

Angażuję się w projekty związane z edukacją muzyczną moich dzieci – m.in. biorę czynny udział w letnich kursach muzycznych organizowanych przez znanego łódzkiego pedagoga, Andrzeja Klembę, dla najmłodszych skrzypków uczących się właśnie metodą Suzuki.

Ubiegłoroczny kurs został niestety odwołany przez pandemię, ale w to miejsce zrobiliśmy „wirtualny koncert” zmontowany z indywidualnych partii nagrywanych w domu przez uczestników i ich rodziców, z gościnnym udziałem znakomitego polskiego skrzypka jazzowego – Macieja Strzelczyka.

Dlaczego warto mieć w życiu pasję?
Żeby mieć jakąś alternatywę, odskocznię od codzienności. Taki „płodozmian” po prostu dobrze robi. A muzyka daje mi siłę do życia, pobudza mnie, zastępuje mi kawę i wszelkie inne używki...

Rozmawiała Małgorzata Trocha